*
Jedną z największych moich pasji jest robienie na drutach. Próbuję to
połączyć z przyjemnością czytania. Co tydzień będę zamieszczała jedno
zdjęcie przedstawiające moją aktualną robótkę (robótki) i czytaną
książkę.
Bardzo
też lubię zaglądać na wasz blogi, by dowiedzieć się nad czym aktualnie
pracujecie i co czytacie. Podzielicie się ze mną swoimi pasjami.
Zapraszam w każdą środę na wspólne dzierganie i czytanie. *
Tak zwany dzień wolny to mój najgorszy dzień na blogowanie, jakoś zawsze coś lub ktoś odciąga mnie od zaplanowanego pisanie. Ale w końcu jestem.
Dzisiejszy wpis sponsoruje cyfra 4.
Już cztery razy zaczynałam wymyślać tę czapkę. Za pierwszym razem nie udawało mi się osiągnąć fikuśnego "ściągacza", więc po kilku dniach zrezygnowałam. Za drugim razem, doszłam mniej więcej do 1/3 wysokości czapki, gdy stwierdziłam, że prawa strona mi się nie podoba i lepiej będzie wyglądała lewa jako prawa i znowu musiałam zaczynać od początku. Za trzecim razem miałam już całą czapkę, ale doszłam do wniosku, że nie o taki kształt mi chodziło. Zaczęłam więc 4 raz. Mam nadzieję, że już ostatni.
Ponieważ potrzebuję też małej mobilizacji to postanowiłam wyciągnąć na światło dzienne cztery swetry, które chciałabym jednak skończyć (te które pójdą do sprucia niech na razie pozostaną w ukryciu).
1. Szaro-fioletowy płaszczyk zaczęłam zeszłej jesieni. Została mi tak naprawdę plisa z przodu, tylko najpierw muszę trochę pozszywać.
2. Ten sweterek z Rowana miał iść do sprucia, ale jednak myślę, że dam mu drugą szansę.
3. Te zielone bardziej teraz przypomina szal niż sweter, ale to naprawdę ma być sweter. Stanęłam w miejscu, bo nagle zaczęłam się zastanawiać jakie chciałabym mieć rękawy i w jaki sposób połączone z tułowiem i nie mogłam się zdecydować co zrobić.
4. A tutaj całkiem świeży produkt. Dlaczego tym razem stanęłam? Chyba przez czapkę, a może przez to, że trzeba wkroczyć z nitką i igłą?
Nad którym waszym zdaniem mam się skupić na początek?
A na koniec 4 książki, których czytanie okupiłam łzami.
O dwóch z nich pisałam niedawno - "Drogi Gabrielu. List" oraz "Let IT Go. Wspomnienia Damy Stephanie Shirley" - przy tej książce płakałam jak bóbr po prostu. Teraz zaś czytam książkę ze zdjęcia - "Żona lotnika" i nie udało mi się powstrzymać od łez, gdy czytałam o porwaniu synka głównych bohaterów.
Ale na pewno niebywale zadziwi Was, że płakałam również czytając książkę Beaty Sadowskiej "I jak tu nie biegać". Dosyć dawno temu pożyczyłam ją od Wioli, zaczęłam czytać, ale jakoś mnie nie wciągnęła. Dopiero w poprzedni weekend do niej dopadłam i nie odpuściłam póki całej nie przeczytałam. To książka po prostu o bieganiu, czyli o tym jak to się stało, że pani Beata zaczęła biegać i o tym co jej daje ta pasja. Dlaczego więc płakałam? Trudno powiedzieć. Jakieś niezwykłe wrażenie zrobił na mnie głównie rozdział pt. "Jak nie biegam - kibicuję, czyli o frajdzie z wrzeszczenia i podawania żelków".
I tak sobie zastanowiłam się, kiedy to ja ostatnio płakałam ze śmiechu podczas czytania książki. Wybieram ostatnio prawie same poważne pozycje.
A może mogłybyście mi polecić jakąś naprawdę śmieszną powieść?
Zapraszam serdecznie uczestniczki WDiC, a także listopadowego maratonu blogowego do dodawania swoich linków - dziś dzień 11 pt. Cztery
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Serdecznie dziękuję za komentarz!