Czy mamy prawo być szczęśliwi, kiedy dookoła tyle zła, biedy, chorób i nieszczęść?
Temat ten chodzi mi po głowie od kilku już miesięcy. Dokładnie od czasu, gdy na fb zamieściłam link do wpisu o szczęściu i okazało się, że jestem egoistką, bo ja tu o szczęściu pitu pitu, a ludzie nie mają co do garnka włożyć. I że w ogóle to dążenie do szczęścia za wszelką cenę, to takie niskie i płaskie i kołczingowe jest, że po prostu niegodne uwagi.
Może to i niskie, może i płaski, może i niegodne i tak, bardzo egoistyczne, ale uważam, że każdy z nas ma prawo, a wręcz nawet obowiązek, by czuć się dobrze, by być zadowolonym ze swojego życia, by po prostu być szczęśliwym i nikt za niego tego nie zrobi.
Oczywiście dla każdego szczęście będzie wyglądało inaczej. Być może dla Ciebie szczęście to fura, skóra i komóra. Być może to kasa na koncie, szpanerskie ciuchy i wyjazdy zagraniczne. Myślę jednak, że dla każdego szczęście jest wtedy, gdy czuję się dobrze ze sobą, gdy czuje w sobie spokój i radość tam głęboko, w środku.
Ale jak to? Jak można czuć spokój i radość gdzieś tam głęboko w środku, gdy tyle chorób dookoła?
Czy to, że jestem człowiekiem szczęśliwym, znaczy, że nie wiem co to jest empatia?
A teraz zastanówmy się. Jesteś nieszczęśliwa, zła, niepogodzona ze światem i co robisz by pomóc owym chorym osobom? Nic.
Wiem, byłam tam.
Tak byłam na dnie. Na dnie czarnej rozpaczy.
Kiedy mój obecnie prawie 15 letni syn się urodził, byłam matką pełną zapału, przepełniona radością, że mam kolejnego fajnego synka. Niestety moja radość nie trwała zbyt długo. Wkrótce okazało się, że coś jest z moim synkiem nie tak. Po miesiącach odbijania się od lekarzy i psychologów, po miesiącach i latach słuchania, że jestem nadgorliwą matką, że wymyślam, że po prostu nie umiem odpowiednio zająć się dzieckiem, dowiedziałam się, że mój syn ma autyzm wczesnodziecięcy, po kilku kolejnych, że to nie tylko autyzm. Diagnoza była dla mnie szokiem, przepłakałam wiele dni i nocy, ale miałam w sobie jeszcze moc, jeszcze próbowałam. Jeździłam co tydzień do Białegostoku, potem co 2 tygodnie do Warszawy, a potem na prawie rok przeniosłam się z dwójką małych dzieci do Warszawy, zostawiając w domu dwójkę starszych z mężem.
W Warszawie codziennie jeździliśmy transportem miejskim przez 2 godziny z naszego miejsca zamieszkania na terapię i wieczorem 2 godziny z powrotem. Walczyłam, kłóciłam się z Bogiem, męczyłam dzieciaka wielogodzinną terapią. I każdego dnia umierałam po kawałku, gdy mój syn patrzyła na mnie tak jakby mnie nie znał, tak jakby mnie nie kochał, tak jakbym była tylko przedłużeniem jego ręki potrzebnym do podania jedzenia lub picia.
W między czasie założyłam w swoim mieście Stowarzyszenie. Myślałam, że wspólnie razem będziemy pomagać sobie i swoim dzieciom.
Jednak każdego dnia moje serce rozpadało się na kawałki, gdy widziałam jak choroba odbiera mi moje dziecko, które owszem wyrastało ze spodni czy butów, ale zupełnie nie szedł za tym wzrost intelektualny i umiejętności społecznej.
Zeszłam na samo dno. Na samo dno rozpaczy.
Gdy po wielu miesiącach rozłąki wróciliśmy do domu, gdy oczywistym się okazało, że nasze wyrzeczenie, nasza walka nie poprawiła stanu naszego dziecka ani odrobinkę, ja przestałam się bronić i dałam się pochłonąć rozpaczy.
Stres związany z nieuleczalną choroba dziecka jest tak samo wysoki jak stres związany ze śmiercią dziecka. Byłam w żałobie.
Byłam tak nieszczęśliwa jak tylko to można sobie wyobrazić.
Czy potrafiłam pomóc wtedy komukolwiek? Czy potrafiłam pomóc własnemu dziecku? Czy potrafiłam pomóc moim pozostałym dzieciom? Czy mogłam pomóc wtedy komuś w Stowarzyszeniu?
Nie będę kłamać, wciąż nie wydobyłam się w pełni z tego bagna. Wciąż jestem w żałobie. Bo za pierwszym i drugim ciosem, przyszedł kolejny.
Jak możesz mówić o szczęściu, gdy ludzie nie mają co włożyć do garnka?
Jak myślicie, czy ktoś w Polsce refunduje koszty (lub refundował te kilka, kilkanaście lat temu) terapii w niepaństwowych ośrodkach? Jeździliśmy z synem po różnych ośrodkach na własny koszt, prowadziliśmy z mężem przez długi czas dwa oddziele gospodarstwa domowe, nasz syn oprócz terapii wymaga(ł) leków i diety. Czy myślicie, że to może pozostać bez echa?
A jeśli dodać do tego kryzys gospodarczy i naszą krótkowzroczność, to jakie wychodzi równanie?
Oczywiście gospodarcza katastrofa. I wiele miesięcy, gdy na utrzymanie 6 osób, w tym studenta na studiach dziennych w innym mieście, mieliśmy tylko 1200zł.
Czy mam o to do kogoś pretensje? Tak. Do siebie, że byłam taka głupia, że dopuściłam do takiej sytuacji. Czy byłam wtedy szczęśliwa. Oczywiście, że nie.
I znowu sytuacja się powtórzyła, płakałam niemal dzień w dzień przez kilka miesięcy. Czy mogłam wtedy pomóc komuś? Czy mogłam wtedy się pochylić nad innymi osobami, które nie mają co włożyć do garnka? Nie. Nie mogłam nic dla nich zrobić, gdyż nie umiałam zająć się sobą.
Wiedziałam tylko, że mam 2 wyjścia. Albo zrobię wszystko co jest w mojej mocy, by znowu poczuć się szczęśliwą, bo tylko wtedy odzyskam swoje życie, bo tylko wtedy będę mogła normalnie funkcjonować i zająć się swoją rodziną i może jeszcze uda mi się uratować kilka istniej ludzkich (czyli mojej dzieci i ich dobre samopoczucie). Albo nie zostanie mi nic innego jak się poddać i czekać, kiedy ból i ciężar życia przygniecie mnie tak mocno, że nie dam rady wstać z łóżka, że stanie się to o czym marzę, zasnę, zapadnę się w sobie i będę miała tzw. święty spokój, bo już nie będę czuła niczego.
Wybrałam pierwsze rozwiązanie i każdego dnia uczę się na nowo być szczęśliwą.
Uważam, że to mój obowiązek wobec moich najbliższych i wobec tych, którzy mnie wsparli w najtrudniejszych chwilach. Jestem im to winna. Muszę stanąć twardo na własnych nogach, by zająć się swoją rodziną i spłacić dług wdzięczności wobec dobrych ludzi, których spotkałam na mojej drodze. A nie dokonam tego, jeśli nie będę szczęśliwa.
Potknęłaś się, wpadłaś w błoto, wstań, otrzep się, uśmiechnij się i pamiętaj, że masz PRAWO być szczęśliwa.
A że nie jest to łatwe? Jest to łatwiejsze niż się wydaje. Skoro mi się udaje czuć się szczęśliwą każdego dnia, to i tobie może się udać.
A Wy jesteście szczęśliwe? Jakie macie swoje patenty na szczęście?
PS. Zwykle wrzucam własne zdjęcia lub autorstwa mojego męża, ale tym razem skorzystałam z darmowych zdjęć Natalii z Jest Rudo.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Serdecznie dziękuję za komentarz!